bez
oglądania się na sprawy innych.
Odwracamy
twarz świadka od kłopotu,
cierpienia,
bólu i śmierci. Prowadzimy
swoje
geszefty delikatnie, jak dzieci za rękę,
troszcząc
się o nie, bo dają pieniądze na życie,
w
którym ważna jest przyjemność, z nich czerpana.
No
to co, że jakiś nieszczęśnik niesie belkę krzyża,
ociekający
potem i krwią! Kolejny pechowiec
wleczony
na miejsce kaźni.
Nie
pierwszy i nie ostatni w orszaku śmierci.
Że
jakiś szczególny? Zgorszenie dla Żydów
i
głupstwo dla Greków. A synowie Allacha, tak liczni
na
drogach naszego życia, które wciąż trwa,
nie
uwierzą, że prorok Boga mógł umrzeć.
On
po prostu wstąpił do nieba z małego
meczetu
na Górze Oliwnej. „Wyniósł Go Bóg do
Siebie!
Bóg jest
potężny, mądry!” (Sura
4,159)
Więc
na kogo zwracać uwagę?
Na
tego umęczonego człowieka, który mówił,
że
jest Synem Boga? Na tych pielgrzymów,
którzy
mówią, że są jego uczniami!?
A
kolorowy geszeft ma przyciągać oczy,
bardziej
niż krzyż, bardziej niż śmierć.
Mało
kto patrzy, mało kto słucha.
I
na cóż ta droga, upstrzona czerwienią krwi
i
bólem? Na co ta śmierć, czekająca na końcu? – absurd
i
wielka pomyłka. Śmierć mała, nic nie znacząca,
jak
Jeruzalem, nieważne miasto na krańcach imperium.
Matki
podawały wtedy dzieciom kawałek podpłomyka,
starcy
grzebali laską w prochu i tępo patrzyli w przyszłość,
młodzieńcy
gonili za strzałą, wystrzeloną z łuku,
ojcowie
zarabiali handlem, noszeniem wody wodę, szyciem,
żołnierze,
wyciągnięci, odpoczywali, odganiając muchy,
żebracy
prosili o jedzenie lub grosz, kupcy rozkładali
swoje
kramy, a pasterze pędzili owce na ofiarę.
Tylko
On szedł, z tą belką na ramionach, z jarzmem
na
szyi jak Jeremiasz, jak pociągowy muł,
ciągnący
za sobą „ziemię, człowieka i zwierzęta,
które są
na powierzchni ziemi, swą wielką siłą
i swym
wyciągniętym ramieniem”; „chociaż
mógł je dać,
komu
uważał by za słuszne, tak jak kiedyś Ojciec dał
wszystkie te ziemie w ręce swojego sługi,
Nabuchodonozora,
króla Babilońskiego”.
Samotny,
jak każdy człowiek w obliczu śmierci,
do
końca pełnił misję, z którą przyszedł.
Ta
droga, której już nie ma, a która jest na zawsze,
droga
pojedynczych kropli krwi,
na
której kobiety tylko współczuły, nieliczne.
Mało
kto na to patrzył, mało kto tego słuchał,
mało
kto o tym myślał, mało kto współczuł,
mało
kto mógł przewidzieć, co się stanie potem.
Zdarzało
się od dwóch tysięcy lat, zdarzyło się
mnie,
kiedy szedłem zagubiony w myślach,
jakby
zaplątany w błyskotliwość arabskich kramów.
Czy
dla mnie stąpałeś pośród lżenia i niewiary?
Po
kamieniach tej drogi, której nie ma,
a
która wciąż jest skrótem do nieba?
Czy
dla mnie niosłeś wraz z Szymonem z Cyreny
tę
belkę krzyża przeznaczenia Twojego i mojego?
Czy
to mnie przebaczałeś, mówiąc: „Zaprawdę
powiadam
ci dziś: ze Mną będziesz w raju”
Gdy
przeszedłem kilometr, otworzyła się jasność nieba.
Stałem
na dachu świata i nie rozumiałem.
I
nie rozumiem nadal, ale wierzę.
Mam
swoją sprawę do załatwienia.
Coraz
mniej ziemskim geszeftem, coraz bardziej niebieską
się
staje, jak ja, kiedy wtapiam się w błękit
nieba
nad Jeruzalem.