Moje miasto to port, choć żeglarzy w nim brak
I nie rzeźbi w nim wiatr zmarszczek w twarzach jak tam,
Gdzie żeglarze sny śnią o kochankach zza mórz,
Gdzie w spelunkach co noc w serce wbija ktoś nóż.
Moje miasto to port, w którym czeka się wciąż,
Że powróci zza mórz syn, kochanek lub mąż.
Morze tęsknot tu jest tak ogromne jak świat,
W który płyną co dzień nowi ludzie po szmal.
W moim mieście co noc cienie tańczą swe sny,
W nich wędrowcy i ich żony wierne jak psy,
Penelopy tych mórz gdy odysów wiatr gna,
Złote runo chcą wziąć, urobieni do cna.
Świniom żer mogą zjeść w kirkelandzie swych snów,
Aby z forsą móc być, kimś kto liczy się znów
W moim mieście, gdzie ich żony tkają swój los,
Zalotników, jak chce mąż, swych wodząc za nos.
Wiele lat w domu złud, wrócić chcą, marzą wciąż,
Aż ich śmierć weźmie w tan i już jest były mąż,
Ojciec też, dzieciom swym dał miedziaki i rum,
W skrzyni trup, księdza śpiew, modlitw za cichy szum.
Bywa, że żebrak tu wróci cicho wśród dnia,
Wierząc, że przeciw mu wierność wybiegnie psia,
Lecz zalotnik mu klucz w drzwiach wymienił na fest,
Dom zasiedlił i już żona nie jego jest.
Moje miasto to port, choć to nie Amsterdam,
Tu mężczyźni co dnia piją też zdrowie dam,
Za ich powrót, do dna, wierząc, że wierne są,
W krajach gdzie pokus sto czyha na każdą z żon.
W wódce topią swój strach, czasem skoczą gdzieś w bok,
W moim mieście tak im płynie za rokiem rok.
Oczy złe łzawią im, serce mają jak gnat,
I w rozpaczy chcą spluć moje miasto i świat,
I w rozpaczy chcą spluć moje miasto i świat,