sobota, 17 marca 2018

Ja, Piłat

Byłem przeciwko.
W zimie przeciwko zimie, w kościele
przeciwko Kościołowi, w domu
przeciw domowi z całą jego wiarą
i tradycją. 
Idąc po nizinie, chciałem wchodzić na szczyty,
brnąc przez piach, marzyłem o falach morza,
patrząc w słońce, uciekałem do jaskini.
Szukałem bez przewodnika.
Błądziłem.
Nie dopuszczałem rad i krytyki
do przemądrzałej młodości,
która wiedziała lepiej.
Oskarżanie, sądzenie
i wydawanie wyroków
uważałem za swoje prawo i powinność.
Najpierw skazałem rodziców.
Nie zasługiwali na łagodny wyrok.
Jak wielu innych, w przyszłości.
Bo łagodność to słabość.
Potem po wielokroć wydawałem wyroki,
skazujące, odsądzające od czci i wiary.
Nie wiem, dlaczego skazałem Jezusa,
zwanego Galilejczykiem. Pewnie splot
okoliczności. Krzyk tłumu. Święty spokój.
Może brak refleksji?
Stało się, że buntownik skazał buntownika.
Skazałem tradycję wyrosłą z buntu, który był pokorą.
Bunt przyobleczony
w purpurowe szaty błazna?
To był trudny proces. Był niewinny,
A ja musiałem go skazać. Chciałem.
Przeszkadzał w swobodnym myśleniu.
W samospełnieniu.
Przed wyrokiem dużo czytałem.
Wydawało mi się, że wiem.
Potem skazałem go na ukrzyżowanie.
Zabijałem go w sobie z premedytacją,
przez kilka lat. Cierpiał. Czasami nocą krzyczał:
Ojcze mój, czemuś mnie opuścił.
Mówili, że mówię przez sen.
Gdy umarł, nie poczułem ulgi.
Potem było już tylko gorzej.
Chodziłem z nim martwym.
Wewnątrz. Wypełniał mnie.
Uciskały jego martwe członki.
Jego dłonie były bólem w moich dłoniach.
Jego stopy uwierały raną przy chodzeniu.
Serce waliło jak przebijane włócznią.
Nie mogłem żyć normalnie, bo on nie żył we mnie.
Nie mogłem normalnie umrzeć, bo on był zmarły.
Umierałem żyjąc.
Pewnego dnia zmartwychwstał.
We mnie. A może ze mnie.
Rankiem. Akurat dłużej spałem 
w niedzielę. Zdziwiłem się, że wstałem
jak nowonarodzony.
Spotykałem go potem.
Pierwszy raz, gdy nie wierzyłem
I kazał mi włożyć palec w ranę.
Cierpiałem. Ale podziałało orzeźwiająco.
Jak poranna kawa.
Drugi raz na drodze do Emaus.
Szedłem po jego śladach.
Przebaczam – powiedział.
Jedno słowo.
Dzisiaj wciąż jest buntownikiem.
Mówi o wszystkim, czego nie chce słuchać
spasłe społeczeństwo.
Kiedy przemawia, skrzętnie spisuję
jego myśli. Wydam je jako poezję.
Potem siadamy przy fontannie
i umywamy dłonie po dniu pracy.
Właściwie to obaj wciąż się buntujemy.
Kiedy znowu krzyczą: Chcemy Barabasza,
jest Mu zwyczajnie przykro,
a ja jestem wkurzony.
Podtrzymuję go wtedy na duchu.
Będzie lepiej, Chryste. Wierz mi – mówię.
Wybaczył mi, że go skazałem i zamordowałem.
Przynajmniej tak powiedział. A nie mam powodu,
by Mu nie wierzyć. Wszak jest Bogiem.
A Bóg jak powie Słowo,
to zaczyna się świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Psalm Pięćdziesiąty Piąty. Boże wysłuchaj modlitw, próśb mych nie odrzucaj

Biblia Tysiąclecia: Skarga na wrogów Jan Kochanowski: Obrońca uciśnionych, Boże litościwy Księga Psalmów Dzisiejszych:  Boże wysłuchaj m...