Matka mojej Matki żyła w podkarpackiej wsi.
Świat, jak drożdżowe ciasto z rodzynkami Żydów,
albo starozakonnym zakalcem. Biedny świat,
w którym litery były niezrozumiałymi znakami,
a Biblia nieczytanym zbiorem cudownych obrazów.
Na ścianie w jej drewnianym domu wisiały
obrazy Chrystusa i Maryi. Na piersiach
mieli wielkie krwawiące serca, jakby wyjęte
wprost z worków osierdziowych.
Babcia płakała nad Żydówką z synkiem na ręku,
zastrzelonymi przez policjanta w nadrzecznej
kalwarii.
Przecież to też byli ludzie!!
To było jej odkrycie na miarę Ewangelii.
Drewniany dom był wypełniony zapachem
oczekiwania.
Czekano na członków wielkiej rodziny, rozsianej
po wioskach i świecie. Na sąsiadów ku pomocy.
Na wrogów, którzy niespodzianie rozorzą miedzę
i kraj.
Czekano na niedziele i święta.
Dni, w których Bóg i człowiek odpoczywali.
Czekano na śmierć, która do każdego zawita.
A nawet na zmartwychpowstanie, na czas po,
który nastąpi. I nikt się nie zastanawiał,
na co niebieskim duchom będą przydatne ziemskie
ciała.
Codziennie o piątej rano Dziadek Józef śpiewał
godzinki,
budząc cały dom. Nie pochodził z rodu Dawida,
zwykły chłop,
Chrabąszcz zawzięty, ojciec trzech synów i
pięciu córek.
Babka Helena modliła każdy fragment dnia,
doiła dwie krowy, żywicielki. Ze śmietany
ubijała masło.
Wtedy śpiewała o Dolinie Jozafata, na której
kiedyś
wszyscy się spotkamy. Ona i Dziadek, i ta Żydówka
z nad rzeki, i wnuki, i ten policjant, i
ksiądz, a nawet może
jej mleczna krowa i kotka zwana Kocichą.
Dla niej ta Dolina była gdzieś za płaskością
wsi,
może tam, skąd przyjeżdżali góralscy cieśle.
Smutny śpiew pulsował nadzieją z martwych powstania
i chyba życia lepszego niż doczesne.
Nie wiedziałem, czy śpiewała ku pamięci Dziadka
Józefa,
który wcześniej umarł, ale nie zapytałem.
Potem umarły i Babcia, i Mama. I już nigdy
nie usłyszałem tej polskiej pieśni o żydowskiej
dolinie,
w której będzie ostatecznie rozdzielone zło i
dobro.
I nie zapamiętam jej słów. I nawet o niej
zapomniałem.
Wróciła, kiedy patrzyłem na wapienne
prostopadłościany
żydowskich grobów, w Dolinie Joszafat.
Tam, w tej Dolinie Wyroku, gdzie za słowami
proroka
przekuto lemiesze na miecze, a sierpy na
oszczepy,
a kto słaby, powiedział: „Jestem bohaterem”,
przypomniałem Matkę mojej Matki, śpiewającą
łagodnie o spotkaniu nad Cedronem.
Pomiędzy Ścianą Zachodnią Świątyni
a ścianą płaczu i nienawiści odgradzającą
Betlejem,
wracałem myślami do tych pól pobielanych,
skąd moja Babka Helena
trzymając na postronku krowę i wszyscy, co z
niej,
zmierzają do wrót Doliny.
Cichy pochód mojej pamięci, śpiewający psalmy
o życiu, które wciąż trwa.
I w którym ja wciąż jestem
wątpiącym obserwatorem.
Czy w tej dolinie rzeczywiście można oczekiwać
sprawiedliwości,
kiedy wypełniona jest po brzegi nienawiścią
i słowami proroka Joela o zemście?
Pytam i nie rozsądzam, choć chciałbym.
Jak Piłat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz