Moje
buty mają zdarte podeszwy.
Są
powykrzywiane reumatyzmem
pokręconych
dróg mojego życia,
dziurawe
brakami pamięci
matczynych
słów,
tej
jedynej modlitwy,
która
nie powinna być zapominana,
a
bywa.
Kamień
jest gładki. Tak gładki,
jak
słowa próśb do Najwyższego.
Gdyby
można na nim stanąć,
zwykły
śmiertelnik zsunąłby się z niego
w
objęcia ziemi.
Moje
buty są napełnione ołowiem
grzechów.
Stoję obok kamienia.
Na
najwyższej z gór, której szczyt zamknięty
w
niepozornym meczecie, dostąpił łaski
wniebowstąpienia.
Nawet
drobny podskok w górę, gdzie w kopule
widać
ślad otwartego nieba i stopy Chrystusa,
a
cierpiąca poza czasem Maryja
rozpromienia
swoje oblicze,
przekracza
możliwości grzesznika.
Moje
nogi ciążą kamieniem.
Są
tylko kolumnami podtrzymującymi mój kruchy świat
oczekiwania
na Jezusa, który przyjdzie
tak
samo, jak widzieli go mężowie z Galilei
wstępującego
do nieba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz