Prolog
Góry są wciąż te same, a tylko ja odszedłem
I wielu innych po mnie. Cóż, że urosły drzewa
I któreś pokolenie ptaków w nich wije gniazda?
Wiosny kolejne suną w dół strumieniami wody,
A pola zarastają zielskiem kłującym stopy.
Czasami idę, jakbym szukał czasu, co minął,
Za górę mych narodzin. Tam odszedł, przepadł w dali.
Zabrał ze sobą Boga, którego nikt nie widział
Od czasu narodzenia, więc smutku nie zostawił.
Bez Boga ludzie żyli, wydarci jak w porębie,
W ziemi obcego Słowa, zimnej i niematczynej.
Co po nich pozostanie? Jakiś kopczyk na wzgórzu?
Kiedy nie znając Boga milcząco odchodzili,
Nie wpisał ich w tę ziemię żaden wyraz. Krzyż tylko
Przez chwilę będzie świadczył, jak byli niepiśmienni,
A potem w mrok zapadnie pamięć już wyczyszczona.
Brnę przez Ziemię Czerwoną, zagon ktoś odkrył długi.
Jest jak plaster nasiąkły potem krwawym pokoleń,
Czerwień ziemi to rzadkość w naszym kraju jałowym,
Gdzie krwią ziemię barwiono, by żyźniejszą uczynić,
Pokoleniom następnym bardziej drogą i plenną.
Odchodzimy w milczeniu, przerażeni, samotni,
Czasem coś zabulgocze w gardle jak pożegnanie,
Ale nikt nie zrozumie. Naród tak niepiśmienny,
Że w migowym języku zna jedynie pojęcia
Z tych najprostszych najprostsze, by nie umrzeć lecz nie żyć.
Jak najwyższe wyrazić, co i słowu umyka,
Kiedy grymasy twarzy, ruchy palców i jęki
To absolutnie mało, by wyrazić Absolut?
Więc kiedy czas odchodził, zabrał Boga ze sobą,
By w samotności nie trwał, jak w stajni bez pasterzy,
Bez mędrców i bez bydła, cóż, że Matka nuciła,
Kiedy on już dorosły być powinien dla ludzi,
A ci jedynie mogli dziecku śpiewać lululi.
Ja też stamtąd odszedłem. Na zielonych pastwiskach
Stoję jeszcze niepewny i kierunku, i stada.
Słucham, ciszę zamykam, jak perłę w głębi siebie,
Słowa próbuję łowić z wiatru, z Boga i z czasu.
I
Kiedyś wróci czas przeszły i ten, który z nim odszedł,
Wyrzucony z pamięci nieprzyjaznego domu.
Przyjdzie cicho jak złodziej o nieznanej godzinie,
Czuwającym bez światła nici ścieżek pozmienia,
Ściany domów podmyje, dachy zrzuci w nurt rzeki,
Krzyk zagubi w ciemnościach, ucztujących rozpędzi
I pieczęcie przyłoży na zatrzaśnięte bramy.
Będzie lampą dla wiernych i światłem na ich ścieżce,
Jak napisał widzący, przewidując na przyszłość
Tego, co nas pochwyci, aby unieść w niebiosa.
Ten powróci, którego wykpiliśmy w swych słowach,
Obdarliśmy w obrazach z ostatniego tiszerta,
Wyśmialiśmy w rozmowach kulturalnych do szpiku
Kości.
A one mogą znakiem być niepamięci,
Wyrzucone wraz z ziemią pod kwietniki na skwerach.
Kiedy z pieczą zbierane dla pamięci pokoleń,
Tego czasu, co odszedł, tego, który powróci,
Będą skałą, na której zbudujemy tożsamość.
Kości mogą zaświadczyć naszej dociekliwości,
Kiedy w każdym szczególe rozważymy minione,
Ale to co bezkostne, ujdzie naszej uwadze,
Jakaś miłość umarła, która trwa wciąż w niebiosach,
Jakaś dusza, o której napisali doktorzy
Ciała albo Kościoła, jakieś Słowo na skórze.
Kości nie umierają, trwają przez pokolenia,
Są wyrzutem sumienia albo darem pamięci,
Są stelażem budowy od nowa tożsamości,
Na którym czas miniony jak wiatr zostawia ślady,
Ducha porywem wielkim, spoiwem trwałym dziejów.
Będzie jak w czasie, w którym zadania rozpisano
I nadeszło dla wielu czasu rozsupływanie,
Nim go przyobleczono w szaty nieskończoności.
Ale nadejdzie także w zamieci pustoszenia
Świątyń i ludzkich sumień.
Kto czyta, niech pomyśli,
By nie czytał zbyt wiele, lub wyrzucił z pamięci
To, co wyrzucić winien, by pozostać niewinnym.
Bo kiedy czas się spełni, zło się ujawni, które
Obok żyło łagodne, kiedy czasu nie było,
Zło, które oswojone wydało się i niegroźne,
Jak wilk w domu głaskany niby mały pekińczyk.
Przywykliśmy do niego, stając się bardziej dzicy
W myślach swoich i czynach, choć tacy kulturalni,
Obłaskawieni przez to, co chcieliśmy okiełznać.
Jakże miło móc wilka połaskotać pod mordą,
I po szyi pogłaskać, zanim nam dłoń odgryzie,
Kiedy czas znowu przyjdzie, niespodzianie jak złodziej.
II
Dobrze jest czasem odejść, zagłębić się w spokoju,
Zasłuchać się w rytm serca, popatrzeć w głąb swej duszy.
Dobrze jest choć na chwilę uwierzyć, że jest cisza,
W której sprawy codzienne umierają bez słowa.
Dobrze jest móc usłyszeć głos, który jest tak cichy,
Że tylko spokój serca ma więcej decybeli.
Głos, którym Duch przemawia w czystości twoich myśli.
Jest miejsce, skąd na wszystko patrzysz nieco inaczej.
Z wyżyny, która czyni sprawy duże małymi,
Właściwą daje wielkość myślom, rzeczom i ludziom,
Śmieszny albo tragiczny widzisz spraw tam porządek.
Wywrócone pomniki, kiedyś głoszące chwałę,
Strzępy kartek, na których ktoś spisywał idee,
Które dziś zbiorem liter zżółkłych czasem jedynie,
Zaśmiecają podłogi tak jak liście jesienią,
Postrzępione sztandary, błotem i śliną brudne,
Duma ludzi tak dumna, dziś na klęczkach w pokorze,
Piękno, które nietrwałe niby ciało kobiece,
Albo siła kruszona w kleszczach czasu jak orzech.
Widzisz także wyraźnie, jak niewolono ducha,
Który nad wody wzlatał, a teraz w złotej klatce
Tłucze skrzydłem o ściany, skomląc o lot swobodny.
Starzy księża zamarli na stałe w swych kościołach,
W konfesjonały wrośli, przed życiem uciekając,
Jakby nie byli pewni grzechów swoich wykazu.
Klasztornym otoczyli murem, to co zostało
Po krucjatach i mękach, po grzechów przebaczeniu,
Klauzurowym zamysłem na myśli zagubienie.
Siedząc na wzgórzu, które przez wieki wypiętrzane,
Czujesz puls Ziemi wewnątrz, myśli umarłych ludzi.
Jesteś maleńkim żukiem, który swą kulę wtoczył
Na szczyt i teraz patrzy z radością, jak w dół spada.
Być częścią matki ziemi, czerwonej jak dar życia,
Błogosławieństwem twoim i dumy jest przyczyną.
Na chwilę zapominasz, że zejdziesz kiedyś z góry
I nurt cię życia wessie gwałtowny swym żelazem.
Technika odczłowiecza, nad chmury nas wynosi,
Drwiąc z ciążenia i cel swój kładąc na progu Nieba.
Gdy człowiek windą wjedzie na piętro sto czterdzieste,
Jego ciało i rozum sadowią się na tronie.
Nie u stóp Najwyższego, lecz na Najwyższym piętrze.
Z wysokości myślenia chciałoby się zobaczyć
Miłość czystą jak wiosna, spowitą w słowa wiersza
Najlepszego poety, ubraną w jedwab pędzla
Genialnego malarza, w dłoniach czułych trzymaną.
A pozostaje zdjęcie konstrukcji, która rośnie,
I od ziemi odrywa, która uczyła chodzić.
III
Jestem w mym świecie widzem i stwórcą jednocześnie,
Miotając się przez sceny, główną rolę wyrywam
Z dni codziennych, składając filmy jak one zmienne,
Trwam w stop klatce wieczności niby stały element.
Ja, mały okruch życia, płaskość wpętlona w bryłę,
Od początku do końca niosę lampkę istnienia,
Przedział czasu rozjaśniam, dany kiedyś na kredyt
Słowem pieczętowany, że powrócę, gdy trzeba
Będzie świecę już zdmuchnąć
Z małej górskiej osady
Zbudowanej przez obcych, by się mogło wypełnić
W niej moje narodzenie, płacz małego człowieka
Poszybował nad góry. I już w górach pozostał.
Płacz matki i radosne, pierwsze westchnienie ojca,
Wódka stała na zdrowie, wódka dla dezynfekcji.
Trochę dalej górnicy zjeżdżali w mrok kopalni,
Ślusarze metal maszyn wypieszczali kobieco,
A Niemcom zabierano Heimat i piękne domy,
W których pruski porządek zabito polską biedą
I kresowym dziadostwem.
Zgwałcone Niemki szyły
Dzieciom w łonach wyprawki, przysięgając ze łzami,
Że nie zdradzą, kto ojcem, by na zawsze wymazać
To czasu uwikłanie z dzieci i swej pamięci.
Młode Polki rodziły nadzieję swej przyszłości,
Śmieją się do niej jasno z nielicznych fotografii,
Ubrane w ręcznie szyte i w hafty strojne suknie,
Przywiezione ze wschodu, gdzie dla nich zaszło słońce.
Było biednie i zimno, głodno i trochę strasznie.
Gdy dziś oczy zamykam, przychodzą te dni mroźne,
Gdy zaczynałem życie, mały okruch miłości,
Kosmosu oddech, Boga, przytulony do Mamy,
Z Wielką Sową nad głową.
„Lulajże maleńki mój aniołeczku,
Utulże swój nosek w miękkim łóżeczku
Niech twoja głowusia śliczne sny rodzi,
Niech twoja mamusia szczęśliwa chodzi.
Niech świat ten okrutny swoje ciężary,
Nałoży na ciebie gdy będziesz stary.
A teraz w mych dłoniach wysłuchaj baśni
I szybko szybciutko spokojnie zaśnij.”
Tak być zacząłem. I jestem
w całej swej cielesności,
Która jest, jaka jest, jedyna i niezmienna.
Czy piękna? Święta?
A potem przyszło do mnie myślenie.
IV
Długo mówiłem, że urodziłem się na Zachodzie,
Nie znając kontekstu tych paru słów.
Zachód to było miejsce, gdzie żyje się lepiej,
O którym marzą wszyscy urodzeni w Galicji.
Tam spełniały się marzenia, snute w Glinkach,
Wyklepywane w Sadkowej Górze,
Wypracowywane w fabryce w Mielcu.
Tam były inne pieniądze, bardziej zielone i bogate.
W miejscowości pod Wielką Sową
Zostałem zapisany w księgi państwa i kościoła.
Moi rodzice przyjechali na nieznane ziemie,
By zarejestrować narodziny człowieka bez ziemi.
Nikt im nie doradzał, gdzie stawiać nogi,
Jak się ubierać, co jeść, jak mówić.
Byli prostymi ludźmi umiejącymi czytać.
Młodzi poszukiwacze swojego miejsca,
Odkrywcy nieznanych lądów i ludzi.
Ojciec okrywał tam siebie, swoje możliwości,
Wzrastające w nim z dala od matki, od ojca.
Niewypowiedziane, przeczute. Stawał się.
Z chłopa robotnikiem. Z nikogo, sobą. Kimś.
Fachowcem. Umiał więcej, niż orać i karmić bydło.
To nobilitowało go w swoich oczach. Uświęcało.
Uciekał. Nie powiedział nigdy od czego, od kogo.
Uciekał od przeżytego czasu, od wojny,
Od braku matki i ojca, od zatęchłości wsi,
Bandyckiego czasu, gdy nie wiadomo było
Co dobre, co złe, kto przyjaciel, kto wróg.
Wrocław, morze ruin, młody chłopak z karabinem,
Który nie został żołnierzem, ale szedł na Zachód
W ślad za wojskiem. Z Wrocławia znowu uciekł.
Na koniec świata, w Góry Sowie. Gdzie mieszkał
Przez dwa lata, nie opowiedział. Potem poznał Annę.
Szli na zachód osadnicy z nadziejami do spełnienia,
W rękach nieśli głód Galicji, stopy w dziury zawinięte,
Rozmawiali szeptem chłopskim, oczy mieli zapuchnięte,
Ludzka fala zagubiona, masa ludzi bez imienia.
Wielkie domy, piękne meble, ziemia żyzna czarnym chlebem,
Łatwe życie, pańskie życie niewolnika można kupić,
Trochę zabrać, trochę ukraść, nieprzyjaciół można łupić,
Jak Janosik można zmniejszyć swoją rozpaczliwą biedę.
Gdy już mieli dość odkrywania nieznanych ziem,
Tajemniczych i bogatych, ale obcych
W mowie krajobrazu i mowie ludzi,
Gdy tęsknota dwudziestoletniej Anny
Do przeraźliwie biednej galicyjskiej ziemi,
Którą orało się jednym koniem i pazurami,
Zagłuszyła wszystkie tęsknoty i marzenia,
Zabrali ze sobą syna, pierzynę, kufel na piwo,
Młynek do kawy, której nie znali, stary rower,
Kryształ, widelec z monogramem i chochlę.
Wsiedli do bydlęcego wagonu i długo jechali
Do ziem, gdzie słońce zawsze wcześniej wschodzi.
Dlatego miało im być radośniej niż na Zachodzie.
Ojciec znowu uciekał, Matka wracała.
Do małej, biednej Sadkowej Góry.
Wsi mojego dzieciństwa.
Galicja od wieków niezmienna w swej biedzie,
Polskiej, ukraińskiej, żydowskiej, niemieckiej,
Witała nas czysta etnicznie, prawdziwe polska,
Prawdziwe katolicka i niezmiennie uboga.
Ostatni ocaleni Żydzi przemykali chyłkiem
Obok swych domów, zajętych przez obcych sąsiadów.
Uciekali od mniejszych do coraz większych miast,
Z Mielca do Rzeszowa, do Krakowa, do Warszawy,
Do Paryża, do Londynu, do Nowego Jorku,
Do Jerozolimy, matki wszystkich miast.
Ostatni Łemkowie na lichych furmankach
Dojeżdżali do Wielkich Jezior Mazurskich,
Przerażeni moczyli obolałe stopy w morskich otmętach.
Ostatni niemieccy osadnicy, sąsiedzi od stu lat,
Tęsknili za swoimi domami, patrząc poprzez Łabę,
Wycierając z krwi stopy zdarte długą ucieczką.
Galicja witała nas, wracających na osiołku biedy,
Z zachodu, gdzie nie było gwiazdy zarannej,
Ani pasterzy, którzy co rano pędzili krowy,
Śpiewając w drodze pieśni pasterskiej radości.
Daleki kościół w Borowej wydzwaniał na nasz powrót
Modlitwę ze swej wysokości, piaskowej górki.
Mama miała łzy w oczach, wracała z podróży
Pierwszej w życiu, nie licząc pielgrzymki
Do miejsca cudu na jakimś drzewie.
Teraz przywoziła swoje kobiece spełnienie, mnie,
Zawiniętego w niemieckie łachy, śpiącego.
Ojciec dźwigał toboły, a może pchał wózek
Z dobytkiem na początek naszego życia.
Doświadczony pracą w zburzonym Wrocławiu,
Łatwiej znajdował świat w jego skomplikowaniu.
Ślusarz w kopalni Barbara miał fach w ręku.
Na początku pięciolatki z chłopa robotnik.
Wychowany bez rodziców na brzegu Raby,
Na ojcowiźnie przodków od dwustu lat pojonej rzeką,
Ojcowizny pozbawiony przez ojca,
Który pierworodnemu synowi dał pierwszeństwo,
Jechał na Zachód, w nieznane,
A spotkał swoją żonę, moją matkę,
Aby się spełniło jego przeznaczenie ojca.
Teraz wracał do domu matki mojej matki,
Do rodzinnej wsi zabłoconej aż po dachy domów.
Był lipiec, środek lata, każda para rąk do żniwa.
Leżałem na snopku zboża, szmatka z cukrem,
Buzia pełna mleka, świerszcze usypiały.
Zioła dawały zdrowie, sąsiedzi pomoc.
Gościńcem wolno wracały krowy i fury ze zbożem.
Dziadek Józef o piątej rano miał kontakty z Bogiem.
Głośno śpiewał godzinki do Matki Bożej.
Na weselach grali muzykanci od ucha.
Tańczyli oberki i polki, niedzielami
Zapijali siwuchą, przegryzali słoniną.
Patrzyłem coraz większymi oczami
Na dorastanie ciotki, która jest już babką,
Na wujka z falującymi włosami,
Na babcię, która urodziła ośmioro dzieci
I ischias powykręcał jej kości,
Na wciąż złego dziadka, nie lubiącego pracy,
Myślącego, że jest od polityki.
Stary kot, zawsze ten sam, zapamiętany.
Spokojna kobyła, ukochana dziadka Józefa.
Dwie krowy i lampa naftowa.
Cukierki po raz pierwszy otrzymane,
Którymi musiałem podzielić się z wujkami.
Wielka wierzba za stodołą z żarnami.
Ścięli ją pewnego lata, wielu ludzi.
Leżała na ziemi i wchodziłem na jej wierzchołek
Zobaczyć jedenaście mórg ziemi dziadka.
Dorastałem z dziadkami, rodzicami,
Wujkami, krowami, kurami, ziemniakami,
Drzewami i pokrzywami.
Zbierałem na łące, zwanej ugorkiem,
Wyschnięte krowie kupy i paliłem je
W ogniskach z pysznymi ziemniakami.
Tak naprawdę to tego wszystkiego
Nie było w mojej pamięci wtedy.
Nadeszło potem jak projekcja przeszłości.
Moja pamięć sięga chrzcin brata,
Niespodzianych odwiedzin drugiego dziadka,
Zawsze jakoś tajemniczego, ułana,
Z twarzą zeszpeconą rosyjską kulą.
Tamten obraz zapisany w trzyletnim dziecku:
Okno i w jego tle dziadek, tajemniczy,
Nieznany, jak świat poza wsią.
Drugi obraz minionego świata,
Przeprowadzka z wiejskiej chałupy
Do miasta za tajemniczym półkolem świateł,
do Mielca.
Wyładowana meblami ciężarówka,
Owoce miejskiej pracy ojca.
W szoferce mama z bratem przy piersi,
Na pace ja, ojciec i dobytek.
Długie dwadzieścia kilometrów
Drogi do nowego świata.
Wielkie domy z kamienia,
Zamieszkałe przez chłopów,
Zamienionych w robotników.
V
Bóg był maleńki, obejmowałem go rękami.
Zamykałem w dziecięcych dłoniach.
Był gładziutki jak pluszaczek, nieznany,
Z delikatną mordką do przytulania.
Mama straszyła mnie czasem Bogiem
Groźnym, karzącym za moje małe grzechy.
Ja trwałem w przekonaniu dobroci bożej
Starego kochanego dziadka z siwą brodą,
Jakiej nie miałem od swoich dwóch dziadków.
Gdy już umiałem czytać obrazy, spostrzegłem,
Że było dwóch Bogów, Stary i Młody.
Poznałem ich w drewnianym domu Babci.
Stary Bóg wisiał poważnie na ścianie,
Gładził długą siwą brodę i patrzył na mnie.
Młody Bóg miał czerwone serce i płakał.
Babcia mówiła, że to portrety jednego Boga,
Raz starszego, raz młodszego, jak moje zdjęcia.
Mówiłem do tego Starego Boga jak do dziadka.
Młodego się bałem, był jak mój ojciec, który
Pokazywał spracowane ręce, gdy wracał do domu.
Klęczałem na zimnej, glinianej polepie
I mówiłem do nieba, które było za bieloną powałą:
Ojcze nasz, który jesteś w niebie tak wysoko,
Że nie wolno mi tam wchodzić nawet w święto,
Świeć się imię Twoje jak lampa naftowa,
Wisząca nad drzwiami, która widzi ćmy lecące,
Przyjdź królestwo Twoje w piaskowych zamkach,
Które budujemy na brzegu małego Brnia,
Bądź wola Twoja, ostateczna jak rozkaz dziadka,
Jako w niebie tak i na ziemi i na jabłoni wysoko,
W piwnicy głęboko, na koniu szybko, na gościńcu,
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj,
Najlepiej z cukrem i śmietaną i podpłomyk
I odpuść nam nasze winy, gdy żałujemy,
Gdy wstydzimy się kłamstwa i kradzieży jajek,
Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom,
Którzy zadrapali nam kolano, zabrali jabłko
I nie wódź nas na pokuszenie, gdy chcemy
Podglądać naszą ciotkę, gdy się całuje,
Ale nas zbaw ode złego, które nachodzi nas,
Gdy śpimy wtuleni w wielką pierzynę
Pomiędzy mamą i tatą.
Kobiety domu Babci bały się obu bogów.
Może dlatego, że byli mężczyznami.
Szybko modliły się do Boga w dwóch osobach.
A potem długo i żarliwie mówiły modlitwy
Do Pani z Czerwonym Sercem.
Wisiała na ścianie z jasnymi oczami
Skierowanymi na Boga z Czerwonym Sercem.
Babcia mówiła. że to jej syn jedyny.
Jedyny, to taki jak ja byłem do urodzenia Ryśka.
Łaziły po niej muchy, ale ona kochała wszystkich.
Miała na imię Maryja, podobnie jak ciocia Mania.
I była tak samo dobra i zdrowa do pracy.
Zdrowaś Maryjo mówiły kobiety, ja zapamiętywałem,
Na zawsze Łaski´ś pełna i nie rozumiałem,
Pan z Tobą, też nie rozumiałem,
Błogosławiona´ś ty między niewiastami,
Moja mama to też niewiasta błogosławiona
Mówiła Babcia, gładząc mamę, gdy jej było niedobrze
I błogosławiony owoc żywota Twojego, tak jak ja
Byłem owocem żywota mojej mamy.
Modlitwa kobiet, życie kobiet, bogini kobiet,
Zrozumiała i rozumiejąca, ukochana,
W radości, jeszcze bardziej w smutku.
Przy majowej kapliczce, jeszcze stoi
W Sadkowej Górze niedaleko mostu,
Dla niej śpiewały pogodnymi wieczorami,
Na cześć Pani wiosek umajonych,
Na cześć Pani kobiet utrudzonych,
Na cześć Żony mężowi powolnej,
Na cześć Matki do rodzenia zdolnej.
Chwalcie łąki umajone, chwalcie doliny zielone,
Chwalcie cieniste gaiki, źródła i kręte strumyki,
Chwalcie z nami Panią świata,
Jej dłoń nasza wieniec splata.
Płynęły nad polami wysokie tony,
Kobiece głosy splatały się w warkocz
Z dymem i z ptakami, płynęły nad łąką,
Srebrną kokardę krzyża wlokły za sobą,
Na zmiłowanie, na zmartwychwstanie nasze.
Kościół nawoływał świat z daleka,
Płynąc nad polami dźwiękiem dzwonów
Nad drzewami zawisłej dzwonnicy.
Jadąc z księdzem proboszczem
Karą bryczką na gumowych kołach.
Klękaliśmy, całowaliśmy księdza w rękę,
Pana Boga dotykaliśmy wysłannika.
Prysznic kropidła oczyszczał lepiej
Od mycia w cebrzyku w ciepłej,
Zimnej wodzie przed niedzielą i świętem.
Szedłem do kościoła w Borowej przez pola Dziadka
Ścieżką wydeptaną tysiącem modlitw.
Mijałem w szczerych polach dwa domy:
Kilometr, dom, kilometr, dom, kilometr, kościół.
Pustelnicy mieszkali w tych domach,
Pustelnicy miłości do ziemi ojców,
Samotni na drodze do kościoła.
Na końcu drogi był mur cmentarza.
Małe zapadnięte groby, morwy słodkie,
Tablice z błędem ortograficznym,
Życie poskładane w magazynie śmierci,
Dolina Jozafata w małej wsi Borowa,
W której moi przodkowie czekali na mnie.
I czekają nadal z nadzieją, że przyjdę.
Morwy słodkie jedzone nad życia grobami,
Były dla mnie pomostem pomiędzy przodkami,
A moim apetytem, który był objawem,
Życia z nich poczętego, lecz także przejawem
Zupełnej bezczelności, jak stwierdziła ciotka.
I powiedziała jeszcze, że kara mnie spotka
Za moje ludożerstwo i za zasad braki
I że tak samo jak ich zjedzą mnie robaki.
Potem były nędzne domy drewniane, pożydowskie.
Ich mieszkankę zastrzelił granatowy policjant,
Gdy uciekała z dzieckiem nad Wisłokę.
Dziecko też zastrzelił, płacze do dziś jego głos.
Na jednym domu pisało: położna.
Na innych czas wypisywał nocami wspomnienia.
Na rogu rynku stała kuźnia, przed nią brudny koń,
Wóz, który zgubił koło opierał się na osi.
Poczta, z której przychodziły listy od drugiego dziadka
I wtedy tata był zły albo zamyślony. Potem już tylko:
Kościół stał na wzgórku, otoczony murem,
Przed nim organistówka, za nią duże drzewa,
Nad nią stara dzwonnica z poszarpanym sznurem
I krzyż, na którym siedział ptak i śpiewał.
Kościół boży na górze za bramą z żelaza,
Której sam bym nigdy otworzyć nie zdołał,
Którego, według Babci, nie zmoże zaraza
Ani szatan, chociażby wszystkie diabły zwołał.
Kościół ogromnie duży dla chłopca małego,
Z wielkim złotym ołtarzem i świętymi dwoma,
Którzy z kluczem i z mieczem patrzyli na niego,
Jakby chcieli go razem do Boga przekonać.
Muzyka była piękna jak boże istnienie,
Ludzie sercem śpiewali, to co każdy czuje,
Ja żyłem tą muzyką i miałem wrażenie,
Że co chwila pod niebo wraz z nią odlatuję.
Piękne mi pozostały z kościoła obrazy
Szopki boże jasełka i grób Pana pusty,
Wieniec pszenny, błagania o koniec zarazy,
Śluby piękne i smutne pogrzebowe chusty.
Tęsknię do tego czasu, do tego kościoła,
Zmalał dzisiaj i przycichł jakby się zestarzał.
Żałuję, że mnie dzisiaj jego głos nie woła,
Że Babcia już mi jego modlitw nie powtarza.
Droga z kościoła zamieniała się w szybką radość
Obiadu, który czekał, nie trzeba było powtarzać.
Niedzielne jedzenie inne od wszystkich,
Złapana i zabita na pieńku kura,
Ofiara soboty, zmartwychwstawała
W niedzielnym rosole, najbardziej zdrowym.
VI
Tatarak rósł wokół stawu na kształt szabel
Wołodyjowskiego pułku, gdy ruszał na wroga.
Wyrywaliśmy go z kuzynem naręczami.
Miał białe, słodkie kłącza, które smakowały
Inaczej niż warzywa, których wtedy nie było
Nieśliśmy go pod dom Babci, aby był zielony
Jak nadzieja na dobry rok na polach i w oborze.
Białość domu pobielonego wapnem była kolorem
Najcenniejszym czystości i niewinności.
Białe ściany odbijały słońce, białe ściany pachniały,
Do snu tuliły jak pierzyna białego puchu,
Kontrastowały z brudnym brązem glinianej polepy,
Z porośniętym mchem dachówkowym dachem.
Procesja machała witkami brzozy,
Procesja wiodła Pana Boga przez pola,
Przez zagrody nasze, w których się powodzi,
Procesja pachniała kwiatami polnymi i brzozą.
Zawsze była pogoda kwitnąca młodą zielenią.
Na Świętego Jana na polach zapalały się ognie,
Nasadzone na długie kije płonące snopy słomy.
Oczyszczały i odpędzały złe moce nas trapiące,
Które ognia się nie bały jak ognia, bo z ognia były,
Ale ten ogień był święty w swoim pogaństwie,
Błogosławiony i radosny bliskim latem i żniwami.
Ognie dalekie od stodół pustych, ale już pewnych,
Że brzuchy ich zaowocują snopami zboża i ziarnem,
Wytłuczonym cepem, a potem walcami młockarni
Z pełnych kłosów. Przywieźli je woźnice wozami
Ubranymi w jakubową drabinę na dwa złamaną.
Nie sięgnie już nieba zaprzężona do pracy
Chłopskiej, jak dwie żydowskie chabety.
Budowałem z Dziadkiem stodołę, trzymałem
Deski, grube gwoździe wbijałem do belek,
Grubych, tworzących szkielet żywej stodoły.
Upadłem na nie, złamana ręka bolała najbardziej.
Wcześniej rząd żeńców z kosami, Tatarzy pól złocistych
I rząd kobiet, branek upadłego zboża.
Śmiech, śpiewy, żarty póki sił starczyło
W ramionach, w dłoniach, w nogach.
Kwaśne mleko na miedzy i nowe ziemniaki
Ze skwarkami jak gwiazdeczki na jasnym niebie.
Ostrzenie kos, podwinięte spódnice, jasne łydki,
Pot lecący do oczu, boży trud
I szeregi kopek idących powoli do stodoły
Na odpoczynek, jak żeńcy i ich kobiety.
Marynia, moja kuzynka, której mówiłem pani,
Bo zobaczyła ten świat pokolenie wcześniej,
Mieszkająca obok Brnia, daleko od gościńca,
Niosła wieniec dożynkowy z długimi wstęgami.
Kapela, skrzypki i klarnet, wywijała obertasy
A ludzie pili i bawili się za wszystkie czasy.
Odważnie patrzyli na idącą w oddali zimę,
Chociaż ziemia jesienna o ziarno wołała
I siano, a nie trawa, pachniało już krowom.
Obsychały powoli liście, trawy, dłonie,
Umierały ostatnie motyle i bociany odlatywały.
Nad cmentarz w Borowej, nad groby,
Nad morwy bez liści i bez słodyczy
Nadlatywały duchy przodków.
Czyli kogo, zastanawiałem się
Nie było kolorowych zniczy,
Długie świece wyginały się w gorączce,
Jak porażeni śmiercią ludzie na końcu drogi.
Dzień zmarłych nie był tak uroczysty
Jak dzisiaj, gdy ludzie boją się śmierci.
Śmierć była wyzwoleniem z kajdan życia,
Czymś naturalnym jak urodziny dziecka.
Dziadek po śmierci leżał w domu,
W trumnie otoczonej gromnicami,
Które chroniły przez piorunami na co dzień
I oświetlały drogę do Boga po śmierci.
Za ścianą spali ludzie, płakały dzieci
Z bólem brzucha, ciężko żyć małemu.
Stare kobiety szeptały modlitwy zaduszne
I powoli nadchodziły Święta najświętsze,
Gdy Bóg się rodził, do ludzi przychodził,
Jasny taki, uśmiechnięty,
Poprzez matkę w ziemię wzięty,
Dobrodziej.
Anioły się zlatywały,
Na chałupie przysiadały,
Na co dzień.
Pastuszkowie od krów brudni,
Wyglądali w tym dniu cudnie,
Wieczorem.
Na fujarkach przygrywali,
Bosą nogą przytupali,
Z honorem.
Za turoniem biegły dzieci,
Diabeł im oczami świecił,
Krwawemi.
Śmierć ciągnęła swoją kosę,
Naznaczoną ludzi losem,
Na ziemi.
Biały anioł wraz z Judaszem,
Wyśpiewali nuty basem,
Od rana.
A za nimi trzej królowie,
Nieśli dary co się zowie,
Dla Pana.
Stół wigilijny rozkładano w pokoju
Zimnym przez całą zimę, z jednym piecem,
Wielką szafą, kufrem i stołem,
Dwoma łóżkami, w których nikt nie spał,
Chroniąc się przed zimnem w kuchni,
Której połowę zajmował wielki piec chlebowy.
Barszcz i pierogi z kapustą i serem,
Kapusta z grochem, ziemniaki,
Może ryba, której nie pamiętam,
Bób którego nie lubiłem,
Mając w pamięci biały groch
Z żyznych pól drugiego Dziadka.
Do lasu było daleko, gdzieś za Wisłą,
Czasami więc choinka nie przyszła.
Przychodzili za to kolędnicy z Judaszem i Piłatem,
Jakby się spóźnili na poprzednie święta.
Był i diabeł i turoń i gwiazda na kiju.
Czasem świeciła i obracała się
Jak sfera niebieska.
Potrzeba teatru odżywała w prostych ludziach,
Trochę śmiechu, może odrobina zadumy.
Wynagrodzenie zależne od wieku diabła,
Trochę sera albo trochę wódki, rzadko grosz.
Mróz rysował cudaczne kształty na szybach.
Wyzwalał dziecięcą wyobraźnię do wysp
Ciepłych mórz, dziwacznych stworów,
Wychowywał pokolenie czcicieli telewizji.
Dmuchałem w szybę ciepłym oddechem dziecka
I oko zaśnieżonego świata otwierało powiekę.
Krzywy płot, skulony pies przy stodole,
Wiszące ze studni sople podziemnej wody.
Nie było pantofli na zimno polepy.
Łóżko lub okręcone onucami stopy w butach,
Nuda zimy na wsi była przenikająca jak mróz.
Kobiety darły pierze, tłukły masło, doiły krowy,
Dzieci plątały się nikomu nie potrzebne,
Powoli dorastające do jakiś zajęć lub szkoły.
Wieczory przy lampie naftowej nie dawały uczyć,
Jasność lampy była ciemna i smrodliwa.
Dlatego gdy pewnej wiosny wkopano słupy
I powieszono druty, przyszła do Babci domu
Cywilizacja.
Zaczęła się niespodzianie
Od dnia, w którym zabłysła żarówka,
Powieszona na drucie u drewnianej powały.
Można ją było zaświecić bakelitowym włącznikiem,
Nazywanym, nie wiedzieć dlaczego, wyłącznikiem,
Choć włączał w Sadkowej Górze cywilizację.
Pewnie zawsze ważniejsza była oszczędność prądu
Od pożytków z jasności.
Kury nadal chodziły spać o zwykłej porze
Lecz nie stanowiło to już pretekstu dla Dziadka.
Zaczął wieczorem czytać gazetę i patrzeć,
Czy ciotka odrabia lekcje. To było teraz ważne.
Odwieczna hierarchia w przyrodzie została zakłócona.
Słońce, księżyc, pochodnia, zamieniono na
Słońce, żarówka, księżyc.
I od tej pory nic już nie miało pozostać
Zbyt długo na swoim starym miejscu.
Wiosna przychodziła niespodziewanie.
Zbyt byliśmy zmarznięci, aby dostrzec
Jej pierwsze jasne przebłyski.
Dopiero Święta Bożego Zmartwychpowstania,
Nazywane dość prostacko Wielkanocnymi,
Zapowiadały powrót życia i wiosnę .
Jaja gotowały się w łupinach cebuli,
Potem długo skrobałem z Mamą i Babcią
Kwiatuszki, kreski, kółeczka, co umiałem.
Kiełbasa, chleb, sól, dopełniały koszyk.
Wozy jechały z całej parafii paradne,
Bryczki plecione, wasągi, zwykłe fury.
Ciągnęły je konie parami i pojedynczo.
Kare bułane, gniadosze, zwykłe szkapy.
Gospodarze podkręcali wąsa,
Dzieci piszczały, panienki zerkały,
Ksiądz machał z mocą kropidłem,
Nie żałował wody.
Czasami przyjeżdżał święcić do szkoły
Wtedy święcone smakowało mniej.
Niedziela wielkanocna przechodziła
Niespostrzeżenie bez radości kolęd.
W poniedziałek radość wylewała się
Ze studni na roześmiane głowy dziewczyn
Zaczynał się przednówek.
VII
Gościńcem szła powoli, podparta na kijku,
Maleńka kobieta o plecach zgiętych
Jak stolarski kątownik Boga Stwórcy.
Zamknięta w pokrzywionym ciele. które przeszło
Przez czas będący wielkim znakiem zapytania.
Karmiła kury, rodziła dzieci, gotowała jedzenie
I uśmiechała się do świata zawsze pogodna,
Mająca pod zapaską odpowiedź na pytania czasu,
Odwieczne, jak jej sposób na życie.
Matka mojej Babci zamykała drobnym krokiem
Koło swojego życia, zatoczone pomiędzy domami
Dzieci, które urodziła, mieszkającymi w okolicy.
Gliny, Glinki, Ostrówek, Sadkowa Góra, Gliny.
Kształtowała je przez dziewięćdziesiąt cztery
Lata swojego życia, znała każdy kamień
I każdą żyjącą dłużej mysz, do której mówiła.
Dzień dobry Andrzejku, ty jesteś Andziny,
Pamiętam, jak cię przywieźli do Sadkowej,
Chyba w pindziesiątym pierwszym roku,
Wtedym byłam na żniwach u Helci, to pamientom,
Teroz już nie pomogom, bo już dziesiąty krzyżyk
Nosze na tym moim garbie.
I patrzyła na mnie przechylając na bok głowę, uśmiechnięta,
A ja musiałem pochylać się, by widzieć jej oczy i słyszeć
Jej słowa, łagodne. Zapadały bardziej od rozkazów,
Gdzieś na dnie serca znajdowały miejsce
I zostały na zawsze nawet wtedy, gdy od ostatniej drogi
Po Ostatnim Kręgu zataczanym końcem zimy
Małymi stopami po zaśnieżonym gościńcu,
Którym pędziły już autobusy, ale nie dla niej,
Minęło trzydzieści kilka lat.
Droga przez życie do Boga,
Nieustanna wędrówka po Kręgach Życia,
Wciąż tak samo, a jednak coraz wyżej i wyżej.
Po co szła te dziesięć kilometrów zimą
Do syna, stareńka kobieta?
Żeby przeziębić się i cicho umrzeć?
Nie, to nie jest dobra odpowiedź
VIII
Dlaczego coś jest piękne?
Nikt tego nie wyjaśni
W swoich zawiłych księgach, mowach mądrością długich.
Bo pięknym jest budynek, krajobraz górski, strumień,
Figura chmur na niebie, słowo, stół i telefon.
Piękną może być wiara, obrazy, frazy wiersza,
Dłonie i jeden palec, blond włosy i walizka.
Piękno to rzecz umowna, ma jednak wspólną cechę:
Jest rzadkie, nawet jeśli spełnia kryteria piękna,
Ustalone przez znawców, choć też niezwykle płynne.
Piękno zawsze pociąga, zachwyca, fascynuje,
Nie pozwala przechodzić obojętnym, gdy ono
Świat otwiera tajemny lub kołysze biodrami,
Tak, że zmysły w nas drgają, jak przy dźwiękach muzyki.
Piękno można za darmo kontemplować rozumem,
Ale można go kupić, aby dotknąć, powąchać,
Mieć na własność, by zbrukać, zmysłów tryskając burzą.
Tak było przez stulecia.
Ktoś pragnął naszyjnika,
Inny zamówił rzeźbę u Michała Anioła,
Inny jeszcze kupował do haremu kobiety.
Lecz w tych pięknach istniała swoista równowaga:
Równoprawność w tworzeniu piękna zespolonego,
Które świat czyni pięknym w całej swej złożoności.
I liczyło się zdanie znawców, którzy umieli
Cechy piękna określić i ocenić istnienie,
Jego wartość i ilość .
Piękno ludzkiego ciała
Nad każde inne piękno zawsze było wznoszone.
Człowiek jest tworem Boga, jak Natura dokoła,
Miłość lub pożądanie podkreśla piękno ciała
I stawia je na czele w hierarchii piękna świata.
Reszta jest tylko kopią, nawet jeśli się kocha,
Pożąda, walczy o to. Wytwór ludzki rozumu
I rąk sprawnych, nic więcej.
Piękno ludzkiego ciała
Bywało tajemnicą, zakrytą przez odzienie,
Przez to bardziej cenione, pożądane, tajemne.
Wyobraźnia dawała dodatkowe podniety
W kreowaniu pięknego, co jest z prochu i ducha.
Nie dało się poprawiać w sposób istotny Boga,
Tylko drobne korekty, szminką, płótnem, fryzurą,
Choć także zmiana stopy, kształtu czaszki czy ucha,
Ciała na bardziej spasłe lub chude ascetycznie.
Chęć poprawiania Stwórcy była w ludziach od zawsze,
Jednak ubóstwo środków ograniczało czyny
Do podkreślania tego, co wcześniej stworzył Stwórca.
O pięknym ciele marzą ludzie przez wszystkie czasy,
W zachwycie tak jak Narcyz trwając nad darem bogów
Lub kształtując na nowo, aby piękno wydobyć.
Piękno to nienormalność na szarym polu życia,
Kwiat wykwitły pośrodku obskurnego podwórka,
Piękno wpisane w kanon niby stalowy gorset
Rzadkim jest i wymaga korekty lub upiększeń.
Lecz ciało ma tę cechę, że pięknieje od ducha,
Nawet jeśli daleko mu do wzorca piękności,
Duch potrafi odmienić swoją ziemską powłokę,
Uczynić ją powabną i godną pożądania.
Jednak w swej masie ciała są brzydkie lub tragiczne,
Gdy z ubrań je obedrzeć brutalnie tak jak w Auschwitz
Lub obnażyć gromadnie jak na plaży nudystów.
Obdzierając z ubrania, niszczymy tajemnicę
Piękna, która człowieka pięknym czyniła, mimo
Jego szpetoty, przywar, wad cielesnych, głupoty.
Nagi człowiek na plaży osłonięty jest seksem,
Który umniejsza wady.
Nagi człowiek przed śmiercią
Jest zupełnie odkryty w swojej tragicznej prawdzie.
Strach wykrzywia mu rysy, albo Bóg je rozjaśnia
I odchodzi w brzydocie albo w aurze świętego.
IX
Jaką diagnozę życia wyda mi kiedyś doktor,
Który śmierci odbiera, gdy mu swe bóle wyznam?
Może to gościec myśli, zatwardzenie poglądów,
Rozwolnienie idei, połykanych w dzieciństwie,
A może zwykły uwiąd życzliwości do świata.
Jaki obraz na końcu z tunelu się wyłoni
Gdy ja wciąż gorzej widzę, bo kontur rozmazany,
Jakby impresjonista podawał mi śniadanie
Lub Heisenberg określał dokładność mych poglądów.
Słowo, które od świata pierwszej chwili istniało,
Nie było częścią zdania, nie było częścią mowy,
Nie było częścią życia lub jego antytezą.
Nie było cichym jękiem ani okrzykiem triumfu.
Było wszystkim tym na raz i takie pozostało.
Słowa, które witają dnia każdego początek,
Są jak fałszywe perły na stole rozsypane.
Każde z nich samo w sobie posiada trochę światła.
Zręczną ręką złożone w naszyjnik, mogą zalśnić,
Mogą wzruszyć na chwilę, uroku przydać szyi,
Lecz rzadko tworzą wartość, o którą warto walczyć.
Mimo tego poeci słowa składają w wersy,
W zdania jak życie długie i płaskie jak naleśnik,
W książki – potwory nudy, których każdy unika,
A biblioteki proszą o niebozmiłowanie.
Słowa są dziś towarem, tym, który reklamują,
Wierszem, karmą dla kotów, żółtą prezerwatywą,
Łodzią podwodną albo spełnieniem wszystkich marzeń.
Słowa są do kupienia, słowa są do sprzedania,
Słowa są zawartością i są opakowaniem,
Są chwilą przyjemności, są też rozczarowaniem.
Czasem zabiją cicho. Bezkrwawo i bezkarnie.
Najbardziej upodlone są słowa polityków,
Przypominają dziwki, stojące przy ulicy,
Gotowe sprzedać siebie za obietnicę forsy.
Tu wszystko jest możliwe, każda słów kombinacja,
Każde słowa znaczenie, nawet wbrew Słowa woli,
Wbrew zasadom logiki, gdzie prawda jest nieprawdą,
A piękno może zostać najszpetniejszą brzydotą.
Dziś słowo jest jedynie obrazu dopełnieniem.
Woli jego zaborczej posłuszne w słów doborze,
Słowa tracą tożsamość, tracą pierwotną siłę.
Skrybowie i drukarze zmarli dawno pośród liter,
Znaczonych gęsim piórem lub czcionką Gutenberga.
Pozostał po nich papier upstrzony czarnym tuszem
I myśli nieskończona głębia wśród starych znaków.
Wszystkie sprawy najbardziej dla ludzkości istotne
W rzędach liter zawarto, w słowach moc ich ukryto.
Niepotrzebny był obraz w wielkiej Biblii. Wystarczył
znak od Boga słowami w nią od wieków wpisany.
Duch zła podrzuca obraz uwielbienia człowieka,
Słowem gardząc. Wszak będziesz potężny jak bogowie,
Wyobraź sobie siebie równym Bogu, wszechmocnym!
Patrz, jak wielkim jest człowiek!
Wszak jesteś tego warty!
Pozwól sobie na wszystko, wszak masz do tego prawo,
Twoje ludzkie, człowiecze, nie przez Boga ci dane,
Ale przez Wielki Rozum, inkwizytora Boga,
Który już niepotrzebny, znów będzie osądzony
I spłonie w ogniu kartek nikomu nieprzydatnych.
W seksualnie przyjemnej atmosferze nowego.
X
Seks i pragnienie władzy są motorami życia,
One czynią świat zmiennym. I tak było od zawsze.
Seks daje ciału powab, zaćmę na oczy kładzie,
Człowiek nim opętany traci jasność myślenia
I rzeczy czyni proste nieskończenie trudnymi.
Lecz seks stanowi także miłości dopełnienie
I jest wtedy czynnikiem budującym wspólnotę,
Uzupełnieniem władzy, którą mądrzejszą czyni.
Niczym nie hamowany jest seks destrukcji panem,
Człowieka i społeczność niszczy swym rozpasaniem.
Gdy hiperseksualność stanie się dominantą,
Pragnieniem wielu, środkiem na ciała bytowanie,
Niszczy powoli wszystko, społeczeństwa i państwa,
Rodziny i jednostki.
Tak nas uczy historia,
Tak dzisiaj dla nas ważna:
Starożytnego Rzymu.
Badając jego schyłek, jakbyśmy czytali o nas,
Mieszkańcach Europy trzeciego tysiąclecia.
Doszło w nim do wielkiego upadku obyczajów,
Seks był celem dla Rzymian głównym, kiedy już męstwo
Nie stanowiło dłużej o wartości mężczyzny,
A kobiety miast rodzić, gustowały w miłostkach.
Antykoncepcja kwitła, i choć nie doskonała,
Skutecznie obniżała ilość obywateli
Rzymu, zdolnych go bronić lub tylko go wspomagać
Pracą czy handlem. Ołów powszechny w owym czasie,
I jako składnik pudrów, upiększających ciało,
I dodatek do wody pitnej, niszczył organizm
Utrudniając możliwość rodzenia małych Rzymian.
A małych niewolników, ludzi obcych wciąż więcej
Było i w samym Rzymie i na jego granicach,
Zazdrosnym okiem patrzących na rzymskie dolce vita.
Coraz większa konsumpcja towarów luksusowych,
Też sprowadzanych z Azji, ubożąca skarb państwa,
Które nie sprzedawało, pieniądz z wojen wydając
I podatków wciąż wyższych. Pieniądz upadał nisko,
Wkrótce śmieciem się stając. A do tego pijaństwo.
To wszystko uczyniło z Rzymu pariasa świata.
Dziś tą drogą idziemy.
Jednak seks był początkiem,
Seks niepohamowany, nie okiełznany prawem,
Religią, moralnością, którą zniszczono szybciej
Niż trwa trzy pokolenia
Kiedy przyszli do Rzymu ci, co nieśli Dekalog,
Jedyne prawo, które brało popędy w ryzy,
A ciało ludzkie czyniło siedzibą duszy wiecznej.
W Rzymie niszczono właśnie podstawy małżeństwa,
Wprowadzając partnerskie związki „usus” na próbę,
Łagodząc prawo małżeńskie, ostoję Republiki.
Wzrastało rozpasanie, seksualne dewiacje,
Którym zapobiec potem nie mógłby nawet Drakon,
Bo nikt go już nie słuchał.
Dopiero kiedy Słowo weszło na rzymską ziemię,
Nowi ludzi zaczęli od nowa budować życie,
Tworząc nasze dziedzictwo judeochrześcijańskie,
Które tak ciąży dzisiaj wielu neorzymianom..
Dziś „Klüver-Bucy syndrome” i inne tłumaczenia
Medyczne i wolnościowe znowu niszczą moralność,
Będąc źródłem rozkładu, który trudno zatrzymać.
Kiedy Piotr leży w grobie w podziemiach Watykanu
A Pawła maili nie ma na stronach internetu,
Można uczynić wszystko.
Z moralnością i z ciałem,
Które w parze od zawsze, wciąż razem się zmieniają.
Kiedy można uczynić cokolwiek z moralności,
Można to samo z ciałem, tak jak wierzchnim odzieniem,
Które, kiedy się znudzi, zmienić można na nowe.
Ciała dziś się formuje najprzedniejszą techniką,
Poprawia się już Boga na etapie projektu,
Wybierając genomy z blond włosami lub noskiem
Maleńkim jak u Barbie.
A kiedy się urodzi,
I stanie się człowiekiem z jego prawami dziecka,
Człowieka, geja, Żyda, czarnucha, tranwestyty,
Prawo ma, by się nażreć czipsów i innych śmieci
I zamienić w potwora, na pasku medycyny,
Chirurgii ciała, boga, albo nowej Genesis.
Jak święta Orlan w swojej reinkarnacji, w której
Poprawia Boga albo Stelarc, który dla żartu
Przyszywa sobie rękę, trzecią, by stać się trójcą
Mogącą zmieniać wszystko, co od Boga pochodzi.
Przestało istnieć tabu związane z cielesnością,
Ludzkim wstydem. Artyści przekroczyli granice
Duchowości i zdrowia, fizjologii i życia,
Seksu w każdym wymiarze. Tylko czy to już koniec
Sztuki, czy koniec życia, jakie było? A może
Koniec cywilizacji?
Gdy umiera idea,
Która stworzyła ludzi, kiedy człowiek umiera,
Zaczyna się upadek kultury, sztuki, świata.
Gdzie wszystko subiektywne, ginie dobro i prawda,
Piękno także umiera, choć wszyscy pragną, aby
Być piękniejszym i zmienić, co od losu dostali.
I ciało, które było kiedyś siedzibą duszy,
Staje się pustą kukłą, dowolnie kształtowaną,
Zgodnie z potrzebą chwili i modą.
Co zostanie
Po nas? Po naszych sprawach? Po sztuce, która niknie?
Po ciele zniekształconym? Po martwej duszy? Wierze?
Czym zastąpić religię, chrześcijańską tradycję,
Którą tak wielu pragnie wyrzucić do śmietnika?
Wszystko wszystkich umiera, kończy się niespodzianie
W indywidualnych światach, które sobie tworzymy,
Oddzielonych od siebie barierą samolubstwa,
Samorealizacji i samoprzyjemności.
Wolność wszystkich nie składa się z wolności każdego,
Zamkniętego na innych, zimnego egotyka.
Wolność to sprawa wspólna i jeśli jej nie mamy,
Nadejdzie ktoś, kto wolność odbierze nam i nawet
Nie spostrzeżemy tego, zajęci sami sobą.
XI
Jestem jak zegar słoneczny, z dłońmi ku słońcu wysoko.
Cieniem czas się kładzie na moich oczach i myślach
I pogrąża w ciemności dni przeszłych tych, co byli.
Gdy wszystko w przód podąża, myśl wraca nieustannie
W swej wolności od czasu, do przeszłości odległej.
Nie jest w niej sprawczą siłą mogącą zmieniać przyszłość
Sama z siebie. Jest tylko nauczycielką życia .
Z wielką szansą odmiany tego, co kiedyś będzie..
Ci, którzy kiedyś byli, trwają nadal. Wracamy
Do ich słów, do ich twarzy, do napisanych listów.
Powracamy w modlitwie, prosząc o odpoczynek,
Wracamy spojrzeniami na zdjęcia i portrety.
Zmarszczki są namacalnym biegu czasu dowodem.
Daremny trud ucieczki przed odbicia wyrokiem.
Kiedyś i tak usłyszysz , to czego słyszeć nie chcesz,
Że przy Śnieżce nie jesteś najpiękniejsza na świecie,
Że twoja aparycja nie czyni cię żigolo.
Czy przyjmiesz ze spokojem ten wyrok oczywisty,
Czy bunt w tobie wybuchnie zupełnie bezsensowny?
To my decydujemy, jak szybko czas w nas płynie
Wraz z krwią nabrzmiałą tlenem i drobinami myśli.
Na ile nam ucieka, jak go wykorzystamy,
I co pozostawimy po czasie nam przyznanym.
Gdy nie jestem z przypadku, to jestem z woli Boga,
I swoją wolną wolę współdzielę z Jego wolą,
Korzystając z tej części, którą kiedyś dostałem,
I która ma moc taką, że może być przeciwko.
Wybieram wciąż na nowo, chociaż już raz wybrałem,
Sprawdzam swą wolną wolę, próbując swoją wolność,
Ograniczoną Bogiem.
XII
Czy rodzina to tylko żona moja i dzieci?
Miłość i poświęcenie, i praca, i budowanie?
Czy też coś znacznie więcej? Chociażby wykluczenie
Z życia mego na zawsze ofiary samotności.
Coś, co dla mnie najprostsze, nie dla wszystkich jest proste.
Coś, co dla mnie najświętsze, nie dla wszystkich jest święte.
Coś, co łatwo rozumiem, nie każdy pojąć może.
Coś, co dla mnie oparciem, dla innych jest przeszkodą.
Zbudowałem świat prosty. Z pojęć tak jednoznacznych,
Że wielu nie zrozumie ani słów ani świata.
W zapętleniu rozumu, Boga, słowa, wartości,
Z pożądaniem wszystkiego, kto najprostsze zrozumie?
A to wszystko dokoła takie jasne jasnością,
Takie proste prostotą, takie czyste miłością.
A to wszystko dokoła takie najzwyczajniejsze,
Takie, że wziąć to w ręce i do serca przytulić.
XIII
Wielu boi się nocy, wielu boi się śmierci
Lecz o śmierci nie powie, bo śmierć nie jest dziś trendy.
W dobrym tonie jest dzisiaj śmierci nie zauważać,
Chyba że w telewizji – „ach, jak ona okrutna”
Potem napić się kawy, zjeść ciasteczko i usnąć.
Własna śmierć tkwi zepchnięta w lochy podświadomości.
Cierpliwa, swego czeka. Czasem głośniej coś powie,
Tak, by słyszał właściciel. Głos dudniący z podziemia.
Lub z niebieskich zaświatów. Każdy wybrać sam może.
Śmierć umie być dowcipna. Sama z siebie się śmieje.
Lecz uwagi nie zwraca na przerażenie ludzi,
Słuchających bezwiednie wynurzeń nieskończonych.
Śmierć umie być subtelna. Przynamniej w obietnicach.
Mówi, że przyjdzie nocą, gdy nikt nie zauważy,
Weźmie swoje i pójdzie. Nawet pies nie zaszczeka.
Śmierć umie być łagodna. Za dłoń potrzyma zimną.
Powieki zamknie, aby umarły świat zapomniał
Lub obraz zapamiętał na zawsze, ten ostatni.
Śmierć z Bogiem jest w przyjaźni. I w zmowie cichej także.
Mimo, że tylko służka, Bóg bez niej „żyć nie może”.
Ona mu każdą duszę do stóp tronu przyniesie.
Sen. Ten jest mniej okrutny, najwyżej trochę zmęczy.
I da temat do rozmów z psychoanalitykiem
Albo wróżką. Astrolog też ci wszystko wyjaśni.
Czasem możesz posłużyć się egipskim sennikiem.
Śpij spokojnie. Nie zawsze sen odpoczynkiem bywa,
To prawda, ale możesz z niego wyjść najwyżej
Z bólem głowy lub zlany zimnym potem nicości.
Spać musisz. Tak jak umrzeć. Ale to kiedyś później.
Lekarstw na sen spokojny jeszcze dzisiaj nie mamy.
Lecz spokój po twojej śmierci to tylko twoja sprawa.
No i jeszcze samotność. Ta jest gorsza od śmierci
I snu najstraszniejszego, razem wziętych. Wbrew tobie
Wtedy wszystko. Każdy kamień i człowiek, i drzewo.
Jeśliś nie jesteś samotny, to masz o pół mniej trwogi
W życiu , które ci dano. Jeszcze tylko spokojny
Sen i śmierć tak łagodna, jaką tylko wyprosisz.
Bo jak mówi Psalmista, ten kto się Boga boi,
Ten życia ani śmierci nigdy się nie przelęknie.
XIV
Góry to uniesienie duchowe matki Ziemi,
Jej czwarty stan skupienia. Na sprawach najważniejszych.
Zadumanie chmurami myśli nie zawsze prostych.
Zaśpiewanie pieśniami jasnymi jak dźwięk skrzypiec.
Wyrzeźbienie rzeźbami w wapieniu i granicie
Losu biednego ludu, kiedyś tu żyjącego.
Ozdobienie w ornament łemkowskich starych chałup.
Wywyższenie pod niebo ich Słowa mówionego,
Którym dziś tylko strumień do wiatru mówi cicho.
Góry to wyniesienie nad płaskość naszych myśli,
Które rzadko umieją oderwać się od ziemi.
Mieszkając na nizinach, rzadko w górę patrzymy,
To, co naprzeciw oczu, często jest tym jedynym,
Co wystarcza do życia, co do życia porywa.
Góry to uniesienie wzroku i naszej duszy
Do modlitwy, do lotu w nieskończoność dostępną.
XV
Tysiąc owiec na hali, jak biała żywa plama,
Kształty swe zmieniająca, to kwadrat, to elipsa,
Niesie w sobie zapowiedź wieczornego udoju
Albo jest parabolą ewangelicznych zdarzeń.
Jak z przeszłości odległej obraz ten przeniesiony
W dzisiaj, pełne techniki i wątpliwości myśli,
Przynosi w sobie spokój biblijnego przesłania,
Z pastwisk, na których pasał Dobry Pasterz swą trzodę.
Zamyślenie w zieleni łąki porastającej
Jest łagodne i bliskie zamyśleniu Franciszka,
Który, gdzieś tam w Asyżu, z każdym kwiatem się bratał
I na którego dłonie ptaki pić zlatywały.
Witam słońce nad lasem, witam księżyc nad polem,
Dzisiaj tak zjednoczone, jak dwie strony monety.
Jedna strona dla Boga a druga dla cesarza.
We mnie oba odbicia równoprawne i ważne.
Góry wrosły tak we mnie, że z płucami i ręką
Są dziś częścią całości i sprawiają, że żyję.
Ziołem hale porosłe wzrok łagodzą, a obraz
Świata wtedy jest jasny i wyraźny zarazem.
XVI
Na piasku cel wyznaczam, ryby malując model,
Na piasku, który fala łagodna zaraz zmyje,
Śladu nie zostawiając. A burza tuż za progiem.
A jednak cel nazwany w pamięci ślad zostawia,
Niezależnie od wiatru i wody kołysania.
I trwa przeciw wszystkiemu, jeśli jest wola taka,
Wola silna człowieka przez wiarę podpartego.
Każdego dnia dwukrotnie rozmawiam z Panem Bogiem,
Czasami na lunch także wpadam do Jego Nieba.
Mówimy o najprostszych sprawach nas dotyczących,
Jakaś miłość i zdrowie, i wiara, i nadzieja
Na dzień kolejny, w którym pewnie znów pogadamy.
Wszystko jest w tych rozmowach proste i oczywiste,
Odwykam od problemów, bo one są maleńkie.
Nawet jeśli zabłysną, jak stary meteoryt,
Szybko gasną na drodze między Niebem a Ziemią.
Niebo daje patrzenie czyste i wyraziste
Na sprawy nasze zwykłe i na problemy świata.
W nim impresjonizm tylko jest przybliżeniem Boga
A myśli Heisenberga mówią, że jest Absolut
Lecz że go naszą ręką uchwycić nie możemy.